„Człowiek wyrusza w podróż tak naprawdę nie w tym celu, by odkryć świat, tylko by w świecie odnajdywać samego siebie”. Marek Kamiński
Jestem podróżnikiem, włóczęgą, ale mam też w sobie trochę turysty i współczesnego nomada. Włóczęga włóczy się, przemierza świat, przemierza życie, nie jest przy tym niewolnikiem planu podróży tak, jak turysta. Dla niego w podróży piękne jest to, co nieprzewidywalne i zaskakujące. Nie ma konkretnego celu podróży. Jest nim sama droga, bycie w drodze, czerpanie z niej przyjemności, a w zamian chłonie otaczającą rzeczywistość. Cel ostateczny podróży włóczęgi nie istnieje, pozostaje on tylko i wyłączne w podróży dopóki nie przyjdzie czas, by odpocząć… Kiedy wyruszam w podróż zwłaszcza do jakiegoś odległego miejsca, zostawiam wszystko za sobą. Cały dotychczasowy świat i codzienne życie. Wychodzę tym samym na spotkanie z nową przygodą. Intuicyjnie oczyszczam umysł ze wszystkiego, co mogłoby zakłócić odbiór tego co nowe, świeże i inne. Niczego nie oczekuję, wszystkiego się spodziewam.
To była moja druga podróż do Hong Kongu. Był styczeń i w Polsce śnieg białą, puchową pierzynką okrywał wszystko dookoła, a w Hong Kongu temperatura była iście wiosenna, jak u nas, w kwietniu.
Wiedziałam, że jak z każdej podróży, tak i tym razem przywiozę ze sobą kolejne doświadczenia, kolejne emocje, odczucia, refleksje, przemyślenia, a także smaki i zapachy. Ostatni pobyt w Hong Kongu, sprzed kilku lat, zostawił we mnie dwa wspomnienia: wilgotnego, tropikalnego upału, i specyficznego zapachu, trudnego do określenia słowami. Była to mieszanina woni mokrej, ciepłej ziemi, morskiej bryzy i zapachów zupełnie mi nieznanych roślin i kwiatów. Ciekawiło mnie ogromnie, czego tym razem doświadczę. Lot trwający ponad 16 godzin w jedną stronę, z przesiadką w Amsterdamie, nie stanowił dla mnie wyzwania. Lubię latać. Najbardziej lubię moment startowania, kiedy samolot przyspiesza i podnosi się do lotu. Czuję wówczas w uszach naciskające powietrze, subtelnie odchylenie ciała do tyłu i uczucie lekkości, które mnie samą wynosi gdzieś, tam wysoko, w przestworza. Tak długi lot na ogół stanowi okazję do tego, aby poznać się lepiej z towarzyszem podróży, poczytać, popisać, posłuchać muzyki, obejrzeć film, wyspać się, albo pobyć ze swoimi myślami. Zazwyczaj robię wszystkiego po trochu. Nigdy się nie nudzę. A zwłaszcza nigdy nie nudzę się sama ze sobą.
Hong Kong to miasto, w którym bardzo dobrze się czuję. To niezwykłe miejsce stanowi eklektyczną mieszankę kultur i religii. To miejsce, gdzie łączą się centra biznesowe z całego świata, przez to można spotkać tu wszelkiej maści nacje i narodowości, a co za tym idzie języki, kultury, religie i zwyczaje. To miejsce, gdzie łączą się dwa światy: ten pierwotny, rodzimy, stary i brudny, i z charakterystycznym zapachem mocno dojrzałych owoców i warzyw, ryb i wszelkiej maści przypraw, straganów wylewających się z miniaturowych mieszkań na ulice. I ten nowy: pełen wysokich, szklanych biurowców, nowych technologii i luksusowych marek z całego świata. To miejsce skrajności i dualizmu pod każdym względem.
Metaforą życia jest podróż, a wraz z nią – czas. Czas, który przeznaczam na poznanie otoczenia. Wychodzę wówczas na miasto i staram się poznać je wszystkimi zmysłami. Oglądam, słucham i wącham z maksymalną intensywnością. Tym bardziej, im bardziej odległe jest miejsce, w którym akurat jestem. Zwłaszcza tak inne i różne od Europy jak Hong Kong. Całą sobą, z całą energią, chcę poznać to co mnie otacza. Lubię wówczas sama delektować się tą chwilą, który mam do dyspozycji. Nie słucham wówczas przekonań innych, myśli innych, które w jakiś sposób mogłyby mnie ograniczać, albo mieć na mnie wpływ. Słucham siebie. Idę za swoim instynktem, intuicją i za pomocą wszystkich zmysłów poznaję nowe miejsce. Tak było i tym razem…
…Pewnego popołudnia wyszłam na miasto. Okolicę znałam. Była to dzielnica Kowloon, taka trochę przejściowa pomiędzy starym, a nowym Hong Kongiem. Pomyślałam, że jestem tu i teraz, i mam zamiar skorzystać z tych wszystkich obfitości, które mi ofiarowuje to miejsce. Ruszyłam przed siebie. Moim celem było świadome doświadczanie, smakowanie, odczuwanie, wąchanie i dotykanie wszystkiego, co tylko napotkam na swej drodze. Wszystkie zmysły miałam w pełnej gotowości. Zupełnie niczego sobie nie zaplanowałam. Totalny żywioł. Jedynie, co posiadałam to otwarty umysł i dolary hongkońskie na drobne zakupy. Dodam, że Hong Kong to miejsce, gdzie czuję się bardzo bezpiecznie. Niczego się nie boję. Gdzie indziej nie czuję się aż tak komfortowo. Nie mam pojęcia, czym to jest spowodowane. Może tym, że darzę ogromną sympatią mieszkańców Azji, że mam z nimi dobry kontakt, że ich po prostu lubię.
Swoje pierwsze kroki skierowałam do sklepu z chińską herbatą. To nie był taki sobie, zwykły sklep. To było jedno z tych niesamowitych miejsc, gdzie można doznać czegoś zupełnie nowego. Otworzyłam drzwi a dzwonek nad drzwiami oznajmił właścicielowi, że wchodzi potencjalny klient. Zza lady wyszedł młody, duży Azjata. Nie miałam pojęcia, czy był rdzennym mieszkańcem Hong Kongu, Chińczykiem, czy też może rezydentem. W tej chwili nie było to dla mnie istotne. Ważne natomiast było to, że oto wchodziłam w zupełnie nowy dla siebie świat i przede mną otwierała się nowa przygoda. Powitałam uśmiechem właściciela sklepu, a on go odwzajemnił. Powiedziałam, że chcę kupić herbatę. Dodałam, że nie wiem, jakiego rodzaju herbaty szukam i poprosiłam go pomoc. Chciałam kupić tradycyjną herbatę chińską, czarną i zieloną. I taką, której nie znam, a która będzie dla mnie czymś nowym, będzie totalną niespodzianką i zaskoczeniem. Młody sprzedawca zaczął pokazywać mi herbaty, wskazywał, jaka gdzie jest. Przed oczami miałam ogromne ilości kolorowych opakowań. Od małych pudełeczek i puzdereczek począwszy, aż po większe i coraz to większe paczki i worki. Mój wzrok przyciągnęły duże, okrągłe placki. To do nich pierwszych się skierowałam. Młody człowiek poinformował mnie, że to czerwona, prasowana chińska herbata. Owe placki urzekły mnie swoją innością i zauroczyły magią kolorów. Wiedziałam jednak, że nie chcę kupić czerwonej herbaty. Chcę czarną, zieloną i zupełnie inną, tzn., taką jakiej nie znam. Ale dokładnie nie wiedziałam, o jaką mi chodzi. Zatem, kiedy mój przeczący gest głową wskazał, że nie chcę czerwonej herbaty, sprzedawca zaprowadził mnie do jednej wysokiej półki z ogromnym wyborem herbat czarnych i zielonych. Pokazał kilka. Powoli koncentrowałam się wokół kilku herbat. Jednakże nie mogłam się zdecydować, jako że wybór był ogromny. Sprzedawca widząc moje niezdecydowanie zaprosił mnie na degustację. Poprosił, abym usiadła na niskim stołeczku przy długim, szerokimi niskim, kamienno – drewnianym stole. Usiadłam niezmiernie ciekawa, jak ów ceremoniał smakowania herbaty będzie wyglądał. Mężczyzna ustawił przede mną kilka miniaturowych spodków, a właściwie malutkich ceramicznych miseczek. Zagotował wodę w metalowym czajniku, odczekał chwilę, a następnie sprawdził, czy temperatura wody jest właściwa. Zalał mini czajniczek z herbatą, odczekał kolejną chwilę, a następnie nalał do dwóch czarek dosłownie po dwa łyki jasnożółtego, aromatycznego płynu. Wyciągnął do mnie rękę z miseczką i ruchem głowy wskazał, abym spróbowała. Upiłam łyk herbaty. Jej smak był zupełnie inny od tych wszystkich, jakie w swoim dotychczasowym życiu próbowałam. Nie wiem, jak go określić. Był trochę cierpki, trochę przechodzący w słodycz. Młody człowiek patrzył na mnie. O nic nie pytał. W drugim czajniczku zaparzał już drugi rodzaj herbaty. Następnie rozlał ją do czystych spodków. Tak, jak poprzednim razem, ruchem głowy wskazał, abym skosztowała drugiego napoju. Jego smak nieznacznie różnił się od pierwszego, miał w sobie pewną goryczkę. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie w milczeniu. Młody Azjata zaparzał herbatę, ruchem głowy wskazywał, abym spróbowała kolejnego smaku. Tych rund było jeszcze chyba ze trzy, cztery. I przyznam, miała już dość. Czułam się pełna. Zdecydowałam, że biorę wszystkie smaki, których spróbowałam. Po jednym opakowaniu każdego z nich. Dodałam jeszcze kilka z pączkami kwiatów i jeszcze jedno opakowanie, które zwróciło moją uwagę skromnym opakowaniem innym od tych wszystkich błyszczących. Przez cały czas, byliśmy w sklepie tylko we dwójkę. W ciszy i skupieniu, patrząc na siebie, próbowaliśmy różnych rodzajów herbaty. To znaczy, ja je próbowałam, a ów młody mężczyzna pił ze mną dla towarzystwa. Nie mam pojęcia, ile to trwało, może z pół godziny, a może więcej. Czas w tym przypadku nie miał większego znaczenia. Kiedy już miałam zapłacić za herbatę zapakowaną w piękną torbę z chińskimi znakami i piktogramami, mój wzrok padł na przepiękne wachlarze. I nagle zapragnęłam mieć taki jeden. Wyjmowałam je z woreczków, rozkładałam i wachlowałam się nimi. W końcu wybrałam jeden. Drewniany, z pięknymi wzorami wyciętymi na składanych listewkach. Dołożyłam do zakupów i wtedy młody człowiek powiedział, że ten wachlarz daje mi w prezencie. Byłam zaskoczona, ale i uradowana. Uśmiechnęłam się promiennie, tak pięknie, jak tylko potrafiłam. Skinieniem głowy i angielskim Thank you podziękowałam mu za tak wspaniały prezent. Zapłaciłam za herbatę i wyszłam ze sklepu. Dzwonek nad drzwiami oznajmił, że ktoś je otworzył i zamknął.
Nadal się uśmiechając, ruszyłam przed siebie. Czekał mnie przecież wspaniały wieczór. Wypita herbata pobudziła mój apetyt. Poczułam, że jestem głodna. Miałam ochotę na coś nowego, na jakiś bliżej nieokreślony smak, na nieznaną mi potrawę. Wyszłam na oświetlone miasto. Dochodziła godzina dwudziesta pierwsza z minutami. Byłam spokojna i czułam się bezpiecznie. Hong Kong tętnił życiem. Białe kołnierzyki wyszły z pracy po dwudziestej i na ulicach mocno się zagęściło. Dobrze się czułam w tłumie. Skręciłam w boczną uliczkę. Rozglądałam się za czymś do zjedzenia. Wiedziona intuicją czułam, że za chwilę zobaczę jakiś bar otoczony gromadą wygłodniałych młodych ludzi. Nie myliłam się. Nie uszłam kilkudziesięciu kroków, a przede mną rozpostarł się widok młodych Azjatów siedzących nad miskami z gorącymi zupami i makaronem. Był to jeden z tych otwartych na ulicę, malutkich barów, w którego wnętrzu nie można było usiąść, gdyż zazwyczaj kilka drewnianych stołków było zajęte. Dlatego spożywający posiłek przycupnęli na chodniku i w pełnym namaszczenia milczeniu spożywali wijące się kluski. Nie zastanawiałam się długo. Wiedziałam, że tutaj zjem swoją wspaniałą kolację. Na dużym menu widniały, na moje szczęście, duże obrazki potraw, więc spokojnie wskazałam palcem, które danie wybieram. W tej dziwnej baro – kuchni, bo też tak mogę określić ów lokal przyuliczny, gdzie się zatrzymałam, kobieta z szerokim i bezzębnym uśmiechu, nałożyła mi do papierowego pojemnika makaronu z sosem i pulpetami. Potrawa była gorąca. Pachniała i wyglądała nad wyraz apetycznie. Dostałam też drewniane pałeczki. Całkowicie zapomniałam o tym, że nie dostanę tutaj widelca. Jak taką miskę makaronu w sosie zjem pałeczkami, przeleciało mi przez głowę. Wzięłam na wszelki wypadek więcej serwetek, żeby ocierać sobie z brody ściekający sos. Zwolnił się jeden ze stołków, więc szybko nań wskoczyłam i zabrałam się do jedzenia. Rozchodzący się zapach posiłku był niezwykle przyjemny. Kluski i pływające w sosie pulpety – gorące i pyszne. Nie przeszkadzało mi to, że koślawo i niezręcznie nabieram makaron pałeczkami. Smakowało mi tak bardzo, że nie myślałam zupełnie o tym jak jem. Czułam tylko cieknący po brodzie sos. Jakież to było pyszne! Kobieta z bezzębnym uśmiechem patrzyła na mnie z zachwytem i kiwała głową. Wiedziała, że mi smakuje. Potrzebowała także potwierdzenia, więc z ustami pełnymi makaronu, kiwałam do niej głową i pokazywałam zwrócony do góry kciuk , dając w ten sposób znać że jedzenie jest naprawdę dobre. . Gdy zaspokoiłam pierwszy głód, rozejrzałam się wokół. Bar nie należał do sterylnych. Wokół walały się papierzyska, a ci, którzy skończyli posiłek, nierzadko zostawiali po sobie puste pojemniki na miejscu, w którym siedzieli. W miniaturowej kuchni krzątało się dwóch kucharzy. Bezzębna kobieta nakładała i wydawała posiłki. Logistycznie wyglądało to bardzo sprawnie, pomimo że ludzie wciąż napływali. Byli to głównie młodzi ludzie. Widać im szczególnie, podobnie jak mnie, przypadło do gustu to miejsce. Zjadłam wszystko. Skinieniem głowy i uśmiechem podziękowałam kobiecie za posiłek. Odwzajemniła uśmiech. Byłam jedyną białą w tym tyglu Azjatów.
Jakże jestem wdzięczna za to, co otrzymuję od życia. Jakże jest ogromna obfitość smakowania życia. Wystarczy być jedynie otwartym na inne i nowe.
Każda podróż nas czegoś uczy i coś w nas zmienia. Dlatego wolę poprzez podróże magazynować wspomnienia, niż poprzez liczne zakupy całą masę nikomu niepotrzebnych przedmiotów. Do minimalizmu mi jeszcze dużo brakuje, ale chciałabym otoczyć się tylko najpotrzebniejszymi rzeczami oraz… mnóstwem książek (nie tylko podróżniczych), bo dla nich miejsce się zawsze znajdzie.
Bardzo dziękuje za komentarz 🙂
Piękny opis, aż zachęciłaś do podróży do Hong Kongu!
Dziękuję za wpis 🙂 to prawda Hong Kong jest wspaniały 🙂
To ja dziękuję 🙂 i pozdrawiam serdecznie Iwona
Świetna i bardzo wyczerpująca relacja. Honk Kong zawsze mnie inspirował, podobnie jak Chiny, może kiedyś się wybiorę 🙂
Dziękuję 🙂
Ogromne dzięki za ten wpis Iwona, widzę łączy nas bardzo wiele <3 metafora drogi, archetyp odkrywcy i zakochanie w starcie samolotu <3
To ja dziękuję za ten komentarz, za uwagę i trafność spostrzeżeń 🙂
Co za genialne miejsce 🙂 Przepięknie to wszystko wygląda w Twoim obiektywie 🙂
To prawda to fantastyczne miejsce. Dziękuję za poświęcony czas na przeczytanie 🙂
zdjęcia przecudne! Zazdrościmy podróży. Koszty pewnie niebotyczne?
Dziękuję 🙂 zdjęcia odzwierciedlają obraz, jak jest 🙂 Odnośnie kosztów to niekoniecznie 🙂 myślę, aby zrobić wpis o tanim podróżowaniu 🙂 zapraszam do śledzenia bloga
Idę płakać w kącie. Jestem na tyle odważna, że sama po Europie się tylko zapuszczam.
🙂 Europa to dobry początek 🙂 ja także zaczynałam od Europy swoje podróże 🙂 do niektórych miejsc do tej pory nie wiem, czy się wybiorę 🙂
🙂 Ciekawy reportaż! 🙂 Aż nogi się wiercą i chcą wybywać w plener!
dziękuję 🙂 to prawda 🙂
Zdjęcia piękne, ale to to już wiesz z innych komentarzy. W podróży też najbardziej lubimy samą drogę, nie konkretny cel. Uwielbiam długa jadę samochodem. Dla jednych kilkanaście godzin w aucie to mordęga, ja cieszę się na samą myśl. W nowym miejscu lubimy po prostu spacerować, chłonąc atmosferę miejsca. Bez specjalnego planu. Zwykle w ten sposób odkrywamy naprawdę urokliwe miejsca, których próżno szukać w przewodnikach turystycznych.
Pięknie dziękuję za komentarz 🙂
Po tym opisie jedzenia chyba będę musiała zaraz coś zjeść 😉 A herbat jestem niezwykle ciekawa, sporo już próbowałam, ale na pewno w Azji można znaleźć smaki, o jakich nam tutaj, w Europie, nawet się nie śniło. Ciekawe dla mnie jest to, że tak podkreślasz jak bezpiecznie się czujesz w Honk Kongu. Czy takie odczucie towarzyszy Ci w całej Azji?
Dziękuje za Twój wpis 🙂 Odczucie bezpieczeństwa towarzyszy mi w Hong Kongu, nie miałam takiej komfortowej sytuacji w Chinach. Tam byłam czujna 🙂
Ale chyba też nic złego Cie nie spotkało? Oby wszędzie można się czuć bezpiecznie i jak u siebie 🙂
Przepiękna wyprawa, zazdroszczę, że udało Ci się wybrać w takie miejsce, ale jeszcze wszystko przede mną 🙂
Oczywiście, że wszystko przed Tobą 🙂 dziękuję pięknie za komentarz
Patrząc na te zdjęcia, aż żal, że Brytyjczycy (właściciele HK) nie mieli do swojej dyspozycji większego obszaru. Dziś pewnie byłoby to najbogatsze państwo świata.
Bardzo trafne spostrzeżenie 🙂 dziękuję
Super, świetna przygoda!
To prawda 🙂
Piszesz bardzo obrazowe opisy – świetnie się to czyta. Możesz jeszcze poprawić odbiór treści poprzez tworzenie krótszych akapitów – wtedy tekst nie będzie się tak zlewał.
Dziękuję 🙂 Jestem ogromnie wdzięczna za Twoją podpowiedź 🙂